|
Wniebowzięty. Rzecz o Zdzisławie Maklakiewiczu i jego czasach
Proza
23
PLN
Wniebowzięty. Rzecz o Zdzisławie Maklakiewiczu i jego czasach
To była rola! Epizodzik, ale jaki! Przez trzy minuty trzymałem publiczność za pysk. Wychodzę potem z teatru, zaczepia mnie facet. – Przepraszam pana bardzo, czy to pan mnie trzymał przez trzy minuty za pysk? – Tak, ja. – Pan pozwoli, że teraz ja pana potrzymam... Opowiada Zofia Czerwińska. – Pojechaliśmy z teatrem do Paryża. A było to kuriozum. Wtedy! W latach 60. Na Zachód! Zamieszkać w normalnym hotelu. Wierzyć się nie chciało! Idziemy do małej knajpki na Montmartre. Jest Zdzicho, Bobek Kobiela, jacyś fajni miejscowi Polacy. I są tańce. Jeden Francuz poprosił mnie do tańca, a drugi chciał odbić... Dostał po ryju. A może nawet nie po ryju, tylko go ten pierwszy mocniej trącił. No, powiedzmy przepychanka, nawet chyba nie bójka. Zdzisiowi oczy zabłysły! Później, przez lata, już oczywiście w Polsce, opowiadał, jak to się o mnie w Paryżu bili. Zapadło to w nim. Że do tej Francji, nieosiągalnej niemal, na ten mityczny Zachód, my, z kompletnej, zabitej dechami komuny, z pięcioma dolarami w kieszeni pojechaliśmy i tam o mnie, o polską aktorkę, o przyjaciółkę Zdzisia, pobili się dwaj autentyczni Francuzi. W jego opowieści urastała ta rzekoma bójka do rangi hekatomby. Krew lała się strumieniami. Setki razy opowiadał o tym. Za każdym razem inaczej, za każdym razem z niesłychanym dramatyzmem! W jego opowiadaniach rozrastała się też ta podrzędna knajpa, z tej spelunki, w której ktoś grał na harmoszce, zrobiła się luksusowa restauracja, feeria barw, brylanty, kryształy, żyrandole. A ze mnie – wspaniała polska aktorka w wytwornych taftach, które poszarpał roznamiętniony Francuz. Świat to w końcu nie tylko mierzalne, namacalne i oczywiście intersubiektywne. Zmyślone, namalowane, zapomniane i odczytane na nowo, czyli tak zwany świat kultury znaczy dużo więcej. - Nie traktował życia towarzyskiego jako zwykłego międlenia czasu, przeciwnie, czynił z niego środek i cel osobowej ekspresji. Opowiadał najrozmaitsze, fikuśne i wieloznaczne, fikcyjne i prawdziwe anegdoty, których na ogół sam był bohaterem, i to bohaterem przegranym (a to samo już świadczy o pewnym, szlachetnym rysie jego humoru). Był więc pisarzem, który nic nigdy nie zapisał – nie zostanie po nim nawet magnetofonowa taśma. - trzydzieści siedem lat temu zanotował w nekrologu Maklaka Krzysztof Mętrak. Przewędrowałem za Maklakiem od domu do domu, od knajpy do knajpy, od teatralnej garderoby do budki suflera (a właściwie budki suflerki z anegdoty, w której Maklak, udręczony drętwotą prowincjonalnego zespołu, upija się, a nazajutrz znajduje w pościeli blond pukle; gdy weźmie je do ręki, spod pierzyny wyjrzy oblicze siedemdziesięcioletniej suflerki; „kolega był wspaniały”, zachwyca się owo oblicze, „ł” wymawiając na aktorski, przedwojenny sposób). Przewędrowałem więc, i odkryłem, że prawda, na tyle, na ile można ją ustalić, nie jest wcale gorsza od zmyślenia. Dane podstawowe
|
|